To nie był udany weekend. Jak żaden z tych, kiedy próbowałam zadowolić wszystkich a efekty były gorsze niż wtedy, gdy byłam wstrętną egoistką. Został jeszcze powrót. Pociąg jak zawsze załadowany do granic możliwości.
– Siedzi pani na moim miejscu – burknęłam.
– Nie sądzę… – wymruczała kobieta pod nosem.
– Miejsce 20, wagon 16, nieprawdaż?
– Faktycznie miejsce 20, ale jesteśmy w wagonie 18 – odpowiedziała z nieukrywaną satysfakcją.
Zacisnęłam zęby, wykrzywiłam twarz w grymasie, który miał przypominać uśmiech, przeprosiłam i poszłam szukać swojego miejsca. Kiedy okazało się, że moim współtowarzyszem podróży jest 1,5 roczny kosmita, który swoją energią mógłby zasilić elektrownię atomową moje poirytowanie niebezpiecznie wzrosło. Na zmianę ukrop i przeciąg. Bezprzewodowy internet ciągle gubił zasięg. Płaczące dziecko doprowadzało mnie na skraj rozpaczy. Na widok warszawskiego dworca odetchnęłam z ulgą. Kolejna fala złości zalała mnie na myśl o pustej lodówce i burczącym brzuchu. Wieczorny szoping, o niczym innym nie marzyłam.
Dwa twarożki, regularna bitwa przy półce z nutellą, tym razem zakończona sukcesem, pół kilograma bananów i dotarłam do kasy. W kolejce obok stał on. Chłopak koło dwudziestki, ubrany biednie, ale schludnie. Na taśmie mleko, płatki, dwie najtańsze konserwy i kilka bułek.
– Jak pan będzie kasował to niech pan zatrzyma się przy bułkach, nie wiem czy wezmę wszystkie – powiedział półgłosem do kasjera.
Ten kiwnął głową.
– Okej, przepraszam za problem, ale jakby mógł pan odłożyć dwie bułki…
Wyciągnął pomięty banknot dziesięciozłotowy a ja uświadomiłam sobie, że zabrakło mu pięćdziesięciu groszy do zapłacenia za całe zakupy. On skrępowany wciąż jeszcze przepraszał kasjera a ja poczułam jak coś skręca mnie w środku. Zapakował swoje zakupy i pospiesznie wyszedł unikając współczującego wzroku reszty klientów.
Zapłaciłam za swoje produkty, wyszłam na świeże powietrze, zacisnęłam zęby a po moich policzkach polały się łzy. Dużo łez.